Jak wspominałam w poprzednim poście dzieciaki pojechali z dziadkami do Ełku. My odpoczywaliśmy od nich , a Oni od nas. Jednak po tygodniu luzu i ładowania akumulatorów jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie ma to jak mieć ich obu w domu ;-)
Dlatego też postanowiliśmy zorganizować sobie jeden weekend rodzinny , a tak dla resetu ;-) i pojechaliśmy w góry. Weekend zaliczamy do bardzo udanego, ale nie będę wnikała w szczegóły :-) Wystarczą zdjęcia ;-)
Chłopcy co roku jeździli na kolonie organizowane przez parafię św, Benedykta, ale odkąd się przeprowadziliśmy nie uczęszczali na świetlicę, co jest równoznaczne z rezygnacją, i oczywiście o koloniach nie ma mowy. W świetlicy zmieniła się również kadra nauczycieli - wychowawców, i to też zaważyło na tym , że chłopcy nie czuli się tam najlepiej, Nowe panie,nie znały też chłopców tak jak poprzedniczki, które dokładnie wiedziały jak postępować z dziećmi.
Trochę żałuję, ale cóż mam nadzieję, że jeszcze na niejedne kolonie zdążą pojechać.
Tak więc reasumując. Tydzień na Mazurach, trochę w górach i cóż, na chwilę obecną wystarczy.
Plan jest pojechać we wrześniu na turnus rehabilitacyjny, więc trzeba zaciskać pasa ;-)
Choć z tym zaciskaniem pasa to też się u nas zmieniło ;-)
Dlaczego ?
Dlatego, że nasz syn pierworodny pracuje !!!!
Ale Was zaskoczyłam co ????
Ale to wszystko prawda. Jacek od połowy lipca chodzi do pracy. Uczy się utrzymania porządku na wyznaczonym obiekcie, a do tego testuje ( z pomocą taty oczywiście) sprzęt do koszenia trawy, jak również maszyny do utrzymania porządku na terenach zielonych.
Pierwsza wypłata już była. Nie powiem, że jest to łatwa sprawa, tym bardziej, że rozpoczęcie prac zaczyna się najpóźniej o 7:00. Jackowi to jednak nie przeszkadza, jest taki szczęśliwy, że sam może zarobić, a przy okazji nauczyć się szanować i poznać wartość pieniądza. Świetnie doświadczenie dla Niego, jak również dla całego zespołu sprzątającego, który ma okazję poznać i pomagać Jackowi.
To tak w skrócie o pracy Jacka, pewnie wkrótce rozwinę trochę bardziej temat. Dziś natomiast cała nasza rodzinka żyje oddaniem szpiku.
Wspominałam o tym na naszym facebooku. Dokładnie mówiąć o tych zastrzykach.
Już streszczam,
Na ostatnim turnusie rehabilitacyjnym czyli w marcu zadzwonili z DKMS-u do naszego taty , że ma brata bliźniaka, który potrzebuje Jego pomocy, i może zostać dawcą szpiku.
Telefon powtórzono na początku lipca, z informacją , że chory był w złym stanie zdrowia, dlatego też tak długo milczeli, natomiast na dzień dzisiejszy gotowy , do przeszczepienia w kroplówce komórek.
Tak więc przez pięć dni w naszym domu były zastrzyki w brzuch, rano i wieczorem, tata, jak i chłopcy bardzo się tematem przejęli, i wszystko musiało być zorganizowane na tip, top.
Tak też i było. Po tych kilku dniach tata musiał udać się do szpitala , aby na początku metodą aferezy, która polega na oddzieleniu w separatorze (specjalistyczne urządzenie służące do oddzielania różnych składników krwi) komórek krwiotwórczych od innych komórek krwi. Do jednej żyły dawcy podłączana jest igła z drenem, którym krew płynie do separatora, do drugiej żyły krew po oddzieleniu komórek krwiotwórczych w separatorze wraca do dawcy. Trochę to dla nas czarna magia, ale na szczęścia wszystko się udało. Tata wytworzył w swoim organizmie taką liczbę komórek, że nie potrzebne były już żadne inne metody ,( jak np. Pobranie szpiku z nakłucia talerza kości biodrowej,) aby pomóc choremu.
Po powrocie do domu zadzwonili do nas, że szpik , leci , aż do USA, do 45 letniej kobiety, która już wyczekuje samolotu.
Czyż to nie jest cudowne. Jesteśmy wszyscy bardzo dumni z naszego dzielnego dorosłego pacjenta, a ta lekcja życia bardzo dużo nas nauczyła.
Do trzech miesięcy będziemy mieli informację, czy w/w pacjentce udało się uratować życie, i pewnie wspomnę o tym na blogu, bo to szczytny cel, do którego namawiamy Was wszystkich.